Woda jest. Leci. Płynie. A tutejsze domostwa przetwarzają pranie ubrań tonami. Jak w fabryce pracującej na dwie zmiany. Przestój na linii jest tylko wtedy, gdy na dworze leje. Choć tego zjawiska nie jestem pewna do końca, bo jak na razie obserwuje tylko pewien element: suszenie prania.
Dzielę się dziś zeszłotygodniowym wspomnieniem z Festiwalu w Ozurgeti – urodzin miasta – nazwanego przez tutejsze władze „Alegroba” (pozostawiam wytłumaczenie tej nazwy w nicości, zbyt niepojęta to dla mnie logika).
Mokre na wskroś Ozurgeti uspokoiło się. Z deszczem przyszedł spokój. Ciche brzdęki kropel upadające na wszechobecne blachy delikatnie przypominają… chleb za pazuchą! Ale od początku.
Przede mną zeszyt i kolejne linijki cyrylicy. W głowie spory mętlik, ale i maksymalne skupienie. Przez otwarte okno dolatują piski dzieci przeplatane, co rusz głośnym gruzińskim: „Ara Ara!”. Spokojna ulica przed domem zmienia się niczym A2 na trasie Siedlce - Kukuryki w 2012 roku.
A Gruzje nie. :). To jedyne, co przychodzi mi do głowy, kiedy próbuję odpowiedzieć na pytanie: I jak? No tak: po gruzińsku! Swoim tempem i według gruzińskiego czasu.
Precyzja. Przemyślane elementy. Zgrabny kształt. Stary. Dostojny. Z charakterem szaleńca – bo przecież zawieszony w przepastnej próżni, i z duszą siwego mędrca. Pociągający swymi stalowymi kształtami. Stały i stabilny. Nie jedno już widział. Jest coś fascynującego w jego złożoności. Kuszący widok… I zawsze tylko kilka minut podróży. Ot, MOST.